Utworzono 15.01.2017, 19:45 przez Krzysztof
W Nowy Rok mija okrągła, pięćdziesiąta rocznica wypadku drogowego, który na długo zapadł w pamięci okolicznych mieszkańców. 1 stycznia 1967 roku, jadący z Międzyrzecza do Lędzin autobus, zaraz po przejechaniu mostku na Korzyńcu w Bojszowach Nowych, wpadł w poślizg i uderzył w przydrożne drzewo. Skutki tego zdarzenia były tragiczne – kierowca zginął, a 9 osób zostało rannych. Dzisiaj, kiedy o tym wydarzeniu mało kto już pamięta, postarajmy się odtworzyć tamte dramatyczne chwile. Niech ten artykuł będzie również przestrogą dla tych, którzy lubią jeździć na podwójnym gazie.
Autobusy w Międzyrzeczu

Wraz z rozbudową kopalni Ziemowit w latach powojennych, pojawiła się potrzeba zorganizowania transportu dla pracujących tam górników. W związku z tym w całej okolicy rozpoczęto budowę stacji Wojewódzkiego Przedsiębiorstwa Komunikacyjnego, którego samochody miały dowozić robotników do pracy. Jedna z takich placówek powstała około 1950 roku w Międzyrzeczu.
Początkowo górników dowożono na kopalnię samochodami osobowymi, które z czasem zastąpiono autobusami marki Ikarus. Międzyrzecka stacja przez wiele lat nie cieszyła się dobrą sławą. Na porządku dziennym był alkohol, podobno często gościły tam kobiety o wątpliwej moralności. I tak do roku 1967, kiedy wreszcie doszło do tragedii.

Feralny kurs do Lędzin

1 stycznia 1967 roku dla wielu ludzi rozpoczął się jak każdy, normalny dzień. Jedni wracali z noworocznych zabaw, inni przygotowywali się do pracy. Kilkoro osób stało na przystankach w oczekiwaniu na autobus WPK Katowice o numerze 1048. Około 5 nad ranem, za kierownicą nowego Ikarusa usiadł 26-letni Franciszek H. Zgodnie z harmonogramem miał na godzinę 6 jechać do Lędzin.
Kierowca zgodnie z kursem najpierw pojechał do Pszczyny, gdzie do pojazdu wsiadło dwóch bojszowian – Alojzy i Róża Piekorz. Wracali z noworocznej zabawy organizowanej w pszczyńskim liceum. Autobus zawrócił w Pszczynie i ruszył spowrotem w kierunku Międzyrzecza. Już wtedy pasażerowie byli wyraźnie zaniepokojeni jazdą szofera, który znacznie przekroczył rozsądną prędkość. Sugerowali nawet konduktorowi, żeby kierowca zwolnił, że może jest nietrzeźwy, ale kontroler zbył ich lakonicznymi słowami – nie, nie jest pijany. Kiedy autobus dojechał do Międzyrzecza zabrał ze sobą kolejnych pasażerów. Byli wśród nich górnicy jadący do pracy na Ziemowit oraz kapela wracająca z zabawy do domu.
Kierowca ruszył z kopyta i pognał na złamanie karku w kierunku Lędzin. Daleko nie zajechał. Zaraz po przejechaniu mostku na Korzyńcu wpadł w poślizg, zjechał na lewą stronę i z całym impetem uderzył w przydrożne drzewo. Niczego nie spodziewający się pasażerowie wylecieli z siedzeń, które połamały się pod wpływem uderzenia. Po całym autobusie latały instrumenty, a szkło z rozbitych szyb kaleczyło ludzi. Chwilę później ci, którzy odnieśli mniejsze obrażenia, wybiegli w szoku z autobusu i zaczęli biec w panice przez pola w kierunku Jedliny.
Cały wypadek widzieli czekający na nowobojszowskim przystanku górnicy. To oni pierwsi rzucili się na pomoc i wezwali wszystkie służby. Niedługo później na miejscu pojawiła się milicja i sanitarki, które błyskawicznie odwiozły rannych do szpitala w Pszczynie.
Najciężej poszkodowany został kierowca, któremu urwało nogę i zmiażdżyło organy wewnętrzne. Pomimo szybkiej pomocy, zmarł na stole operacyjnym. Poważnie ranna została również Róża Piekorz, która trafiła do szpitala z pokiereszowaną nogą. Mało tego, była w tym czasie w ciąży. Na szczęście nogę udało się z czasem wyleczyć, a dziecko urodziło się bez żadnych komplikacji. Mniejsze obrażenia odniósł jej mąż Alojzy, który po założeniu szwów na głowie, szybko dostał wypis do domu.

W okowach kalectwa

Drugą osobą po kierowcy, która stanęła oko w oko ze śmiercią, był mieszkający po dziś dzień w Międzyrzeczu Józef Piłatyk. Z pojedynku o życie wyszedł zwycięsko, ale od pół wieku zmaga się z przekleństwem kalectwa. Wysłuchajcie drodzy Czytelnicy wspomnień osoby, która przeżyła tamten tragiczny wypadek.
Pracę na kopalni Ziemowit rozpocząłem w 1953 roku. Jak pamiętam, od początku na grubę dowoziły nas pojazdy WPK, którego stacja znajdowała się u nas w Międzyrzeczu. Kiedy w noworoczny poranek 1967 roku wstałem do pracy nie przypuszczałem, że będzie to moja ostatnia szychta. Do autobusu wsiadłem około godziny 5:30, a kilka minut później wjechaliśmy w drzewo.
Samego momentu zderzenia nie pamiętam. Nagle huknęło, a po chwili ocknąłem się leżąc na ławce zaraz za kierowcą. Miałem wybite wszystkie zęby, twarz pokaleczoną odłamkami szkła, a najgorsze było to, że połamało mi obie nogi. Kiedy na miejscu zjawiła się milicja i pogotowie, wyniesiono mnie na wpół świadomego z autobusu na wyrwanej ławie, załadowano do samochodu i zawieziono do szpitala w Pszczynie.
Tam, pomimo starań lekarzy, nie potrafiono poskładać moich połamanych nóg. Po miesiącu wypisano mnie do domu, ale nie oznaczało to końca problemów. Kości nie chciały się zrastać. Jedna noga była w gipsie przez rok, druga jeszcze dłużej. Musiałem przejść kolejne operacje. Kiedy wreszcie po kilku latach stanąłem na nogi, nie było mowy o tym, aby wrócić do pracy. Z trudem chodziłem.
Od lekarzy dowiedziałem się, że kierowca zmarł na stole operacyjnym. Badanie krwi wykazało mu prawie 3 promile, a w autobusie znaleziono butelkę z alkoholem. Połączenie wódki z nadmierną prędkością okazało się dla sprawcy zabójcze, a dla mnie skończyło się kalectwem.

Śmierć czai się za zakrętem...

Odcinek drogi, na którym wspomniany Ikarus wbił się w drzewo jest wyjątkowo niebezpieczny i regularnie dochodzi tam do wypadków i kolizji. Nie dalej jak miesiąc temu, w Barbórkę, o tej samej godzinie (sic!), doszło tam do czołowego zderzenia dwóch samochodów osobowych. Trzy osoby z poważnymi obrażeniami zostały przetransportowane do szpitali, gdzie przeszły skomplikowane operacje.
Zdejmijmy nogę z gazu i nigdy nie siadajmy za kierownicą na podwójnym gazie. Szanujmy się wzajemnie i dbajmy o swoje bezpieczeństwo, bo chyba nikt z nas nie chciałby zostać kaleką na resztę swojego życia.

Źródła:
-relacje uczestników wypadku: Józefa Piłatyka z Międzyrzecza i Alojzego Piekorza z Bojszów
-Trybuna robotnicza, 2 stycznia 1967 (nr 1)
-Wieczór, 5 stycznia 1967 (nr 4)



Tekst: Przemysław Żołneczko
Zdjęcia: Archiwum prywatne Przemysław Żołneczko



Komentarze wyłączone.